Wokół i wokół z Richardem McCarthyem: Pożegnanie z domowym gotowaniem mamy: Kiedy społeczność traci instytucję

Niedawno, będąc na wakacjach, przeczytałem w lokalnej gazecie, że restauracja o nazwie Mom's Home Cooking zamyka swoje podwoje na dobre po ćwierćwieczu działalności. W artykule podano, że właściciele, małżeństwo w wieku 82 lat, stracili już siły i energię potrzebną do codziennego prowadzenia lokalu.
Z artykułu bez trudu wywnioskowałem, że Mom's to lokalna instytucja. Otwarta siedem dni w tygodniu, serwowała śniadania i obiady, uwielbiana za pyszne jedzenie, podawane w bardzo hojnych porcjach. W czasach, gdy wiele cen kojarzy się z określeniem „okup królewski”, ceny w Mom's były więcej niż rozsądne – można by rzec, „okup chłopski”. Specjalnością lokalu były świeże gofry belgijskie z owocami.
Mówi się, że marszałkowie Napoleona otrzymali od niego stały rozkaz, by „maszerować na odgłos armat”. Ja sam w pewnym momencie swojej podróży dałem sobie stały rozkaz, by maszerować i eksplorować zakamarki życia. Nic więc dziwnego, że postanowiłem zjeść u mamy w ostatnich dniach jej istnienia.
Gdy dotarłem tam w piątek, chwilę po godzinie 9 rano, dwa dni przed planowanym zamknięciem lokalu, nastoletni chłopiec (wnuk właścicieli?) zaprowadził mnie do jednego z dwóch wolnych stolików.
Rozejrzałem się po współbiesiadnikach i zobaczyłem, że większość z nich była na tym samym etapie życia co ja – gdzieś pomiędzy barwami jesieni a ogołoconymi z liści gałęziami zimy. Miałem wrażenie, że większość osób przy innych stolikach to stali lub półstali klienci, którzy wiedzą, że restauracja u mamy wkrótce będzie tylko wspomnieniem.
Pisarz Ernest Hemingway miał coś, co nazywa się „teorią góry lodowej pisania”. Uważał, że to, co widać na powierzchni pisanego utworu, powinno być wierzchołkiem góry lodowej, a większość historii powinna być pod powierzchnią, odczuwalna, lecz niewidoczna. Tak właśnie mama wydawała mi się tamtego ranka. Na powierzchni ludzie żyli „jak co dzień” normalnością, ale czułem to, co śmiało mogę nazwać powagą pod spodem. Kawałek życia, który był ludziom znajomy i do którego, jak teraz zdawali sobie sprawę, się przywiązali, odchodził. Biorąc pod uwagę ich wiek, bez trudu wyobraziłem sobie, że mama dołącza do coraz dłuższego szeregu rzeczy i osób w ich życiu, które odeszły na dobre, odeszły tam, gdzie wszystko, co odchodzi na dobre, odchodzi lub nie odchodzi.
Przybyło moje pierwsze i ostatnie śniadanie mamy – grecki omlet. Najwyraźniej mama interpretowała „nadzienie” nie tylko jako coś, co zmieściło się w jajkach, ale też jako coś, co dało się nałożyć na wierzch, a nawet więcej. Ta obfitość pasowała do gofrów, które widziałam jedzących innych ludzi – były nie tylko nadziewane owocami, ale miały też tyle bitej śmietany, że można było z nich zjechać na nartach.
Kiedy myślę o swoim omlecie i rozpływającym się w ustach domowym ciasteczku, który mu towarzyszył, rozumiem, dlaczego każdy, kto jadł u mamy, mógł uważać, że warto opłakiwać upływ tego, co oferowała - zarówno tego namacalnego, jak i niematerialnego.
Kończąc jedzenie, dostrzegłem dramatyczny gest, który był na powierzchni. Kiedy jedna z osób wychodziła, ona i moja kelnerka uściskały się w sposób daleki od powierzchowności. Wiedziałem, że w mojej myśli, że to uścisk na pożegnanie na całe życie, jest więcej prawdy niż poezji.
Gdy nadszedł czas zapłaty rachunku, przy kasie stała 82-letnia właścicielka sklepu.
Poza tym, że jestem zagorzałym widzem każdego dramatu (czy komedii, jeśli już o tym mowa), czasami czuję się zachęcony, by wejść na scenę i popchnąć fabułę do przodu. Dlatego podchodząc do kasy, spojrzałem właścicielowi w oczy i powiedziałem kilka szczerych słów. Nie pamiętam dokładnie, co to było, ale dotyczyło wartości całego życia poświęconego miłości.
Właścicielka sklepu najwyraźniej wzięła sobie moje słowa do serca, być może tym bardziej, że nie rozpoznała we mnie stałego klienta i wyczuła, że przyszedłem złożyć jej hołd.
W każdym razie zrozumiała, co chciałem powiedzieć, utrzymywała kontakt wzrokowy i powiedziała, że trudno jej było to wszystko olać. Jej słowa wydawały się głęboko poruszające, zwłaszcza że czułem, że zazwyczaj ukrywała emocje. Nie prowadzi się restauracji siedem dni w tygodniu przez ćwierć wieku i nie jest się twardym, ale widziałem łzy w jej oczach. Powiedziała mi, że wzruszyły ją pożegnalne prezenty od klientów, ale ledwo dokończyła zdanie.
Utrzymywaliśmy kontakt wzrokowy, gdy odchodziłem od kasy, a ona powiedziała: „dziękuję za twoją życzliwość”, co przypominało nieco mówienie, jakie członek rodziny zmarłego mógłby powiedzieć do osoby pogrążonej w żałobie podczas stypy.
A potem się odwróciłam, wyszłam za drzwi i zostawiłam Mom's Home Cooking za sobą na zawsze, tak jak zostawiłam domową kuchnię mojej mamy wiele lat wcześniej.
Mieszkaniec Amherst Richard McCarthy, wieloletni felietonista gazety Springfield Republican, pisze miesięczną kolumnę dla gazety Gazette.
Daily Hampshire Gazette