Lato z Tucholskim | Pomnik w Deutsches Eck
Nad Mozelą wciąż szło dobrze. Piliśmy powoli w dół rzeki, jadąc małym pociągiem z Trewiru do Bulley, a na co trzeciej stacji wysiadaliśmy, żeby sprawdzić, jak smakuje wino. Było. Gdy już to ustaliliśmy, wsiadaliśmy z powrotem: w pociągu znajdował się wagon wyglądający jak salonka, z którego można było bez problemu prowadzić wojnę, z telefonem na stole, grubymi cygarami i napisem: „Jego Wysokość właśnie został powiadomiony o napadzie”. Ale nie prowadziliśmy wojny; naciskaliśmy kelnerkę, a potem pojawiał się dzwonek, albo na odwrót, i mogliśmy usiąść przy długim stole i napić się czystego Mozeli, grając w kości. I właśnie w tych godzinach na kolei narodziły się gry „Lottchen Fat”, „Spiks jest dumny”, „Georgine, kwiatek porządkowy” i „Karlchen i mały jelonek” – ta ostatnia upamiętniała miłosne przygody Karlchena w otwartym, świeżym i pobożnym lesie, gdzie kiedyś obserwował go mały jelonek. Strasznie przegrywałem i zawsze musiałem płacić. Ale tak to już jest.
Bernkastel, Traben-Trarbach, Bulley... ale potem wsiedliśmy do porządnego pociągu i pojechaliśmy do Kolbenz. (Tę wymowę przyjęto na wypadek, gdyby Jakopp miał protezę: jest łatwiejsza do wymówienia). W Kolbenz piliśmy wino reńskie dla geografii, a on potrafił powiedzieć „Tata” i „Mama”, ale my już nie potrafiliśmy. Następnego ranka – w pogodną i słoneczną niedzielę – poszliśmy na spacer.
Nie znałem Kolbenza. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, był liczny i hałaśliwy tłum mieszczańskich podróżnych, którzy zachowywali się dziwnie wzburzeni. Tak jak czarnowłose kobiety, gdy już są w Paryżu, ulegają urokowi słowa „Paryż” i zachowują się w sposób, w jaki nigdy by się nie zachowywały w domu, tak tutaj blondynki przewracały się w kapciach; Ren, Ojciec Ren, niemiecki Ren, brzęczał w szklankach, a widok był wręcz odrażający. Drugą rzeczą, która mnie wtedy uderzyła, był „Schmachch” (hańba). Wymawialiśmy to słowo z dwoma „cz”, a mieliśmy na myśli Francuzów, których „czarną hańbę” widzieliśmy tak często w kinach głównego nurtu. Tutaj istniała tylko biała hańba i nie podobało nam się to. Nie dlatego, że nie lubimy Francuzów, ale dlatego, że nie lubimy wojska. Po prostu nie jesteśmy tak głupi, jak na przykład „General-Anzeiger” Kolbenza, który po haniebnym wycofaniu się nękał ich morderstwami i śmiercią, nie poświęcając ani chwili na dociekania: jak Niemcy zachowywali się w Belgii i Francji, czym właściwie jest wojsko i dla kogo pracuje, i jak Europa i jej narodowy rozłam ponoszą winę za całe to bezimienne nieszczęście, wojnę i jej konsekwencje. Zamiast tego gazeta, w prawdziwie drobnomieszczańskiej wściekłości na te bezwarunkowo godne potępienia nadużycia, teraz huczała po kilku tysiącach żołnierzy, których młodzieńcza energia jest marnowana równie bezproduktywnie, jak żołnierzy w każdym kraju – w tym w Niemczech.
Spacerowaliśmy więc wzdłuż Renu. Znów nie znałem geografii, więc pozwoliłem Jakoppowi wyjaśnić mi okolicę. Był tam Ehrenbreitstein; na nim, ku uciesze wszystkich reńskich kadetów, płonęła francuska flaga – naprawdę, flaga płonęła wysoko na maszcie, tliła się i znów płonęła… Nie interesuje mnie wojsko i nie wiem, o co im chodziło. To zresztą nieistotne, tak samo nieistotne, jak wszystko, co robią ci umundurowani bracia. I był Ren, kipiący kiczem, i, jak mówi Goethe, miały właśnie przypłynąć do tej rzeki wielkie statki… i nagle doznałem największego szoku tej podróży. Wciąż pamiętam to bardzo wyraźnie:
Szliśmy szeroką, wysadzaną drzewami aleją; przed nami, na rogu, znajdowało się stoisko fotograficzne. Wystawiali zdjęcia, brązowe jak stare dagerotypy. Potem drzew już nie było, tylko otwarta przestrzeń. Spojrzałem w górę... i o mało się nie przewróciłem.
Stał tam – bach! – gigantyczny pomnik cesarza Wilhelma I: pięść z kamienia. W pierwszej chwili zapierał dech w piersiach.
Po bliższym przyjrzeniu się okazało się, że to wspaniałe, wilhelmińskie dzieło sztuki. Wyglądało jak gigantyczna ozdoba na tort i przedstawiało Niemcy odpowiedzialne za wojnę – teraz ich pokonamy! W Holandii.
Na pierwszy rzut oka na tym potworze nie ma ani jednej pustej plamy. Ma ozdobną odrę.
Na górze, na koniu, co za koń! Na rumaku, co za rumak! Na gigantycznym ogierze bojowym, jak z opery Wagnera, hoihotoho! Starszy pan siedzi tam i robi coś, czego nigdy w życiu nie robił: zagraża krajowi, koń też, a jeśli dobrze pamiętam, kręci się wokół niego jakaś kobieta, coś mu oferując. Ale pamięć może mnie mylić... może po prostu daje gigantycznemu koniowi cukierka. I ozdoby, i wierzgające gady, i uduszone węże, i orły, i herby, i zawijasy, i zwymiotowane lilie, i co tam jeszcze... to było całkiem wspaniałe. Milczałem, zszokowany, i patrzyłem na Jakuba.
„Tak” – powiedział Jakopp – „to Pomnik Cesarza Wilhelma w Deutsches Eck”.
Zgadza się: druga rzeka wpadała do pierwszej i pomijając kominy fabryczne, była to ładna okolica, zdecydowanie za ładna jak na tę bryłę kamienia, tę bryłę, ten ścięty pomnik. „Co… jak…” – wyjąkałem, drgnąłem. Wtedy usłyszałem cichy głosik po lewej stronie. Niespodziewanie podszedł do mnie chłopiec. Prawdopodobnie zauważył moje zakłopotanie i powiedział: „Czy mam ci wyjaśnić, skąd wziął się pomnik?”. Szybkie zrozumienie sytuacji wojennej jest typowe dla SA-mana, więc powiedziałem: „Wyjaśnij mi, skąd wziął się pomnik”.
Chłopiec patrzył wszędzie, tylko nie na ozdobę tortu. Spał na stojąco, jego oczy miały wyraz spokojnie pasącej się krowy – nigdy nie widziałem czegoś takiego u człowieka. Mówił pozbawionym modulacji, piskliwym głosem. A ponieważ to biedne dziecko nie robiło tego samo, ale czterech lub pięciu jego kolegów, jak później zobaczyłem, robiło to samo zawodowo przez cały niedzielny poranek, przed pomnikiem i dalej, przed hotelem, i wszędzie, mogłem usłyszeć to, co chłopcy zapamiętali już kilka razy. Po kilku kieliszkach dobrego wina, które odświeżyły im pamięć, brzmiało to mniej więcej tak:
Pomnik ten powstał w 1897 roku; przedstawia konnego cesarza Wilhelma I, a także boginię zwycięstwa i pokonanych wrogów. Bogini zwycięstwa jest aniołem pokoju po przegranych wojnach i ma skrzydła o szerokości pięciu metrów. Pomnik waży pięć milionów kilogramów i ma powierzchnię 1200 metrów kwadratowych, co czyni go wspaniałym dziełem sztuki. U podstawy pomnika znajduje się cokół, na którym stoi pomnik; na tym cokole stoi właściwy cokół, a na nim pod-cokół, na którym stoi cokół pomnika. Autorami projektu pomnika są Schmitz i Hundrieser. Napis na pomniku brzmi: „Imperium nigdy nie zostanie zniszczone, jeśli będziecie zjednoczeni i lojalni”. Głowy węży morskich symbolizują wrogów Niemiec, a granit cokołu pochodzi ze Schwarzwaldu. Za pomnikiem płynie Mozela; jej nurt jest tu szczególnie wartki, ponieważ musi przepływać obok pomnika. Pomnik został otwarty za panowania cesarza Wilhelma II i kosztował dwa miliony marek. To jest pomnik w Deutsches Eck. (Długa pauza na napiwki.)
Jak czytałem w gazecie, przemówienia, które wygłosili po odejściu hańby, były jak pomnik. Ale czy wyobrażacie sobie, że rząd byłby skłonny wywieźć takie zamarznięte łajno? Wręcz przeciwnie: wkrótce postawią nowy: Pomnik Rzeszy. Kiedy już powstanie, smarkacze przyjdą i nam to wytłumaczą: restauracje dookoła będą pełne, a w zbiorowych mogiłach północnej Francji podniesie się szmer:
"Po co? Po to."
Tekst ukazał się w „Weltbühne” w styczniu 1930 roku.
nd-aktuell