Film roku już tu jest


Czasami, gdy doświadczony filmowiec w końcu zabiera się za realizację projektu, o którym marzył przez dekady, powstały film może być przegotowanym bałaganem, ponieważ cały czas spędzony w głowie twórcy sprawia, że staje się on plątaniną niespójnych, choć fascynujących pomysłów. (Niedawnym przykładem, który przychodzi mi na myśl, jest Megalopolis Francisa Forda Coppoli.) Ale są inne, rzadsze okazje, gdy długo rozwijający się projekt dostaje dokładnie tyle czasu w piekarniku, ile potrzebował. (Przykładem może być tutaj Mad Max: Na drodze gniewu George'a Millera.) Dopiero gdy dany filmowiec zgromadzi doświadczenie zawodowe w tworzeniu dzieł w różnych gatunkach, odniesie wystarczający sukces i uznanie w branży, aby zarządzać dużymi budżetami i pracować z dowolnymi aktorami, jakich zechce, oraz stworzy zespół zaufanych współpracowników kreatywnych, może naprawdę zrealizować marzenie, które jeszcze kilka lat wcześniej było bardziej tablicą wizualizacyjną niż wykonalnym planem.
W 2014 roku, podczas trasy promocyjnej swojej adaptacji powieści Thomasa Pynchona Wada ukryta , Paul Thomas Anderson nazwał siebie „gigantycznym fanem Pynchona” : „Od dawna miałem w głowie ten taniec, w którym myślałem o zrobieniu Vineland lub Masona i Dixona . Ale to byłyby niemożliwe zadania”. Żadna ekranizacja dzieła tego nieuchwytnego, osobliwego autora nie byłaby łatwym zadaniem, ale Wada ukryta jest co najmniej stosunkowo krótką książką, która, pomimo wszystkich szalonych zawiłości fabuły, w gruncie rzeczy sprowadza się do neo-noirowej opowieści detektywistycznej o detektywie szukającym swojej dziewczyny. Pozostałe dwa tytuły, które Anderson wspomniał o chęci adaptacji, to rozległe powieści postmodernistyczne, które budują złożone fikcyjne wszechświaty z dzikim satyrycznym okiem i sprośnym, absurdalnym poczuciem humoru. Pynchon pisze powieści o tematyce stonerowej nie tylko w tym sensie, że jego bohaterowie lubią się odurzać, ale także dlatego, że sama proza może wprowadzić czytelnika w podobny stan: zagubienia, ale w zabawny sposób, oscylując między paranoją a chichotem.
Być może „Mason & Dixon” , książka licząca prawie 800 stron, której historia obejmuje dekady w Ameryce przed i po wojnie o niepodległość, pozostanie mostem zbyt trudnym do pokonania dla Andersona. Ale 11 lat po tym, jak ogłosił, że jest to niemożliwe, w końcu stworzył wersję „Vineland” — aczkolwiek tak różną od powieści, że bardziej przypomina fanfic Pynchona niż prostą adaptację. Mimo to, wspaniała „One Battle After Another” pozostaje wierna duchowi najlepszych książek tego samotniczego autora: to intelektualna medytacja nad naszą dystopijną teraźniejszością, która jest jednocześnie szaloną przejażdżką kolejką górską.
Kolejnym powodem, dla którego Anderson dobrze zrobił, czekając do 2025 roku z nakręceniem „One Battle After Another”, jest to, że trudno wyobrazić sobie film bardziej oddający ten moment polityczny. Akcja rozgrywa się w Ameryce, której tempo zostało obrócone zaledwie o ułamek stopnia w stosunku do i tak już płomiennej rzeczywistości. Na ekranie i za drzwiami kina czyhają te same zagrożenia: rosnący autorytarny reżim, wszechobecny nadzór, zmilitaryzowana policja przeprowadzająca naloty na dzielnice imigrantów oraz quasi-tajne organizacje, w których wpływowi mężczyźni zbierają się, by dzielić się swoimi coraz bardziej jawnymi przekonaniami na temat czystości rasowej.
Duża sekwencja akcji na początku nadaje filmowi podnoszący poziom adrenaliny ton, a także wprowadza kilka z wielu postaci, które będziemy śledzić przez następne 162 minuty. W nienazwanej epoce, która wydaje się być mniej więcej teraźniejszością, podziemna sieć oporu o nazwie French 75 infiltruje obóz dla migrantów na granicy USA z Meksykiem. Ekspert od amunicji grupy, powłóczący nogami hipis o imieniu Pat, znany również jako „Rocketman” (Leonardo DiCaprio), montuje ładunki wybuchowe, podczas gdy jego dziewczyna, zapalczywa rewolucjonistka Perfidia Beverly Hills (Teyana Taylor), przeszukuje obóz z bronią w ręku, szukając strażników, których mogłaby rozbroić i obezwładnić opaskami zaciskowymi. W trakcie akcji spotyka postać wyżej postawioną, niż się spodziewała: sadystycznego i zagorzałego rasistę, pułkownika Stevena Lockjawa (Sean Penn). Jak wielu białych suprematystów przed nim, Lockjaw ma perwersyjną obsesję na punkcie czarnoskórych kobiet – przede wszystkim dlatego, że postrzega je jako obiekty grożenia i upokarzania, ale także, za zamkniętymi drzwiami, dlatego, że są dla niego niezwykle podniecające. Perfidia, natychmiast wyczuwając słabość wroga, angażuje go w grę w kotka i myszkę, w której pod groźbą broni uprawia erotyczną dominację i uległość. Scena ta jest jednocześnie odrażająca i obrzydliwie śmieszna.
W miesiącach po nalocie Lockjaw śledzi Perfidię po mieście, wymuszając na niej przysługi seksualne w zamian za ochronę jej tożsamości – układ, który, choć podły, zdaje się oferować im obojgu jakąś formę satysfakcji. Po nieudanym napadzie na bank, dokonanym przez French 75, trafia do więzienia, zawiera umowę z Lockjawem, aby przystąpić do programu ochrony świadków, zdradzając tym samym ruch i porzucając Pata i ich małą córeczkę. Z pomocą wielkodusznej rewolucjonistki Deandry (Regina Hall), Pat i jego dziecko przyjmują fałszywe tożsamości i uciekają do odizolowanego zakątka północnej Kalifornii.
Szesnastoletni przeskok w czasie wprowadza nas w świat córki Pata (Chase Infiniti), która jest teraz w wieku licealnym, żyje pod imieniem Willa i uczy się sztuk walki z radykalnym aktywistą-instruktorem (Benicio Del Toro) zwanym „Sensei”. Zrozpaczony Pat, który teraz występuje jako Bob Ferguson, stał się oddanym samotnym ojcem, ale także palaczem trawki i obibokiem w szlafroku, którego ojcowska czujność przerodziła się w nerwową paranoję. Wkrótce odrażający Lockjaw wysyła swoją bandę zbirów, by porwali Willę, wyciągając jej ojca z ukrycia i wyruszającego na jej poszukiwania. Przez kolejne ponad dwie godziny film nabiera tempa w niemal nieprzerwanym pościgu przez południowo-zachodnią pustynię, czasem pieszo, czasem samochodem, przeplatając doświadczenia przestraszonej, ale zaradnej Willi i nieszczęsnego, lecz niepowstrzymanego Boba.
Po drodze wędrowny scenariusz Andersona zabiera nas w podróż po dziwacznych subkulturach: wiejskim klasztorze zakonnic uprawiających marihuanę; tajnym stowarzyszeniu w stylu masońskim, którego twórcą jest kult Świętego Mikołaja; mieszkaniu pełnym pułapek, które bohater grany przez Del Toro opisuje jako jedno z ogniw ogromnej podziemnej kolei zapewniającej schronienie migrantom, „operacji Latynoskiej Harriet Tubman”.
Niemal każdy aspekt okrutnej i bezsensownej kultury strachu i represji, w której te postaci walczą o przetrwanie, staje się w pewnym momencie obiektem satyry, z wyjątkiem niezaprzeczalnie dobrego i prawdziwego aspektu stanowiącego sedno filmu: miłości między ojcem a córką, a co za tym idzie, immanentnej wartości wszelkich relacji międzyludzkich opartych na miłości i wzajemnej trosce. Żadna z postaci w „One Battle After Another” nie uchodzi za świętą, a najbardziej oddana rewolucjonistka spośród nich, purystka-gorliwiec, która stała się nieobecną matką, Perfidia, daleka jest od bycia najbardziej godną podziwu postacią na ekranie – nawet jeśli, grana przez fascynującą Taylor, ona również nie budzi współczucia i żalu. Pod całą tą łotrzykowską akcją i antycznym humorem – a raczej wplecioną w nie klatka po klatce – kryje się humanistyczna przypowieść, która ukazuje miłość jako jedyny powód, by trwać.
Anderson i operator Michael Bauman nadają szerokoekranowym obrazom, nakręconym w niemal przestarzałym formacie VistaVision, pęd do przodu. Jest niewiele ujęć, które zwracają na siebie uwagę (z godnym uwagi wyjątkiem jednego brawurowego użycia perspektywy z góry), ale kamera zawsze wydaje się być dokładnie tam, gdzie powinna być. Bauman nakręcił także, z Andersonem, Licorice Pizza i podobnie jak ten znacznie łagodniejszy kawałek PTA, ten ma ekscytujące poczucie kinetycznej wolności, z powtarzającymi się obrazami postaci biegnących z maksymalną prędkością przez ulice miasta. Perkusyjna, ciężka fortepianowa ścieżka dźwiękowa Jonny'ego Greenwooda nadaje i tak już trzymającej w napięciu akcji niepokojący charakter. Efekt wizualny użyty w kulminacyjnym pościgu samochodowym filmu wydaje się zamieniać wzgórza i nierówności odległej pustynnej drogi w strome spadki prawdziwego roller coastera; Widziane na ekranie IMAX, te ujęcia są niemal mdło intensywne.
"Nie będziesz mógł zostać w domu, bracie", ostrzega Gil Scott-Heron w otwierającym wersie swojego hymnu protestacyjnego z 1970 roku "The Revolution Will Not Be Televised", piosenki, która pojawia się w jednej z najzabawniejszych scen tego filmu i jest później powtarzana pod napisami końcowymi. To napomnienie, które odnosi się najbardziej bezpośrednio do przywiązanego do domu, wypalonego Boba, który, tak jak The Big Lebowski 's the Dude przed nim, zostaje wciągnięty w rolę bohatera akcji rozwiązującego zagadki kryminalne, zanim zdąży zdjąć swój obskurny szlafrok. (DiCaprio przyznał, że czerpał " dużo inspiracji " z występu Jeffa Bridgesa jako Jego Kolesiostwa, a chwile pod koniec filmu wydają się podobnie zobowiązane do westernów Sergio Leone i klasycznego pościgu samochodowego Stevena Spielberga Pojedynek.) DiCaprio i Anderson nigdy wcześniej nie pracowali razem, ale trudno sobie wyobrazić jakiegokolwiek aktora lepiej pasującego do popękanego, chaotycznego wszechświata tego filmu. Jak aktor udowodnił w filmie „Wilk z Wall Street” , ma talent do slapsticku, z którego rzadko ma okazję skorzystać, a fizyczność, jaką kreuje dla niezłomnego, choć długo siedzącego Boba, to prawdziwy komiczny majstersztyk. Debiutujący Chase Infiniti (którego prawdziwe nazwisko mogłoby być jednym z pynchonowskich ujęć w scenariuszu) również błyszczy w wymagającej roli, która wymaga od bohaterki akcji twardości, a jednocześnie głębokiej otwartości i wrażliwości.
Ale wyróżniającą się rolą obsady, grającą złoczyńcę bardziej kompletnie i szczegółowo wyobrażonego niż jakikolwiek inny, jakiego widziałem od lat, jest zawsze świetny, ale nigdy lepszy Sean Penn. Jego Lockjaw jest w jakiś sposób jednocześnie przerażającym potworem i żałosnym głupcem, z wymyślnym wojskowym stylem (nosi podwyższenia w butach), który mówi nam wszystko, co musimy wiedzieć o bezdennej wewnętrznej niepewności tego mężczyzny, jego desperackiej potrzebie przekonania siebie i wszystkich wokół, że to on ma moc, by skrzywdzić innych, nigdy odwrotnie. Każda chwila, w której Penn jest na ekranie, sygnalizuje nieuchronne niebezpieczeństwo, ale widzowie, niczym jego nastoletnia więźniarka, szybko dostrzegają marną pozorność jego przekompensowanej męskości. Problem — i jest to bardzo niemiecki problem — staje się: Co zrobić, gdy najbardziej podłym, najbardziej szalonym, najbardziej tchórzliwym draniem w pokoju jest facet, który ma po swojej stronie amerykańskie wojsko?
Jak wiele rzeczy w tym tajemniczym, a zarazem cudownie zabawnym filmie, tytuł „One Battle After Another” stanowi zagadkę, którą pozostawia widzom do rozwiązania. Czy Anderson chce przez to powiedzieć, że rewolucyjna przemoc to niewyczerpany cykl, skazany na kręcenie się w miejscu, bez posuwania nas naprzód? A może tytuł to interpretacja „szklanki do połowy pełnej”, sugerująca, że możemy przetrwać ten przerażająco głupi moment historyczny jedynie poprzez walkę, odważną decyzję i poświęcenie się bezcennemu człowiekowi? Tak czy inaczej, nie będziesz mógł zostać w domu, bracie. Rewolucja będzie trwała.